sobota, 12 listopada 2016

Polska 120

Polska 120
Scenariusz i reżyseria: Martyna Majewska
Scenografia: Anna Haudek
Muzyka: Dawid Majewski
Projekcje: Jakub Lech

Gdy 18 października za pośrednictwem bardzo popularnego media społecznościowego, dotarła do mnie wieść o premierze spektaklu "Polska 120" w wykonaniu aktorów Teatru Lalki i Aktora w Wałbrzychu- nie wahałam się ani przez moment. Wiedziałam, że jako rodowita walimianka i poniekąd pasjonatka teatru w każdej formie- będę musiała znaleźć się 12 listopada w sali kinowej Centrum Kultury i Turystyki w Walimiu. I...zapomniałam o nim. Na śmierć i niefortunnie można by rzec. W przeddzień premiery, postanowiłam jednak nie rezygnować z tej szansy.
Dziś inaczej, niż w przypadku dwóch pierwszych recenzji- nie skupimy się ani na książce, ani na mandze, lecz właśnie nad "Polska 120". Będzie to pewnego rodzaju odstępstwo od normy, które mam nadzieję- będzie odstępstwem częstym i mile widzianym. I choć na co dzień, moje zainteresowanie historią, jest w porównaniu do polonistyki, literatury i języków obcych dość nikłe, tak po przeczytaniu z czym to się je...Podjęłam decyzję o pójściu na spektakl.
"Na strychu pewnej walimskiej kamienicy w starych walizkach znajdowało się pudełko ze 120 kliszami fotograficznymi z lat 1947 – 1952. Na czarno – białych zdjęciach ukazał się świat, którego już nie ma: ludzie, miejsca, krajobrazy… Autorem zdjęć okazał się pierwszy powojenny osadnik Walimia Filip Rozbicki – nieżyjący już organista kościelny.
Zdarzenie to stało się inspiracją a jednocześnie zaczynem spektaklu muzycznego pt. „Polska 120” w reżyserii Martyny Majewskiej".- właśnie tak brzmiał opis spektaklu. Na sam spektakl zaś, szłam z wyjątkowo pozytywnym nastawieniem, przepełniona chęcią wzbogacenia swojej wiedzy o rejonie, który zamieszkuję nie od dziś. Historyczne dzieje Walimia, to temat rzeka, wciąż badany i niezmiennie odkrywany historie naszej gminy i tak naprawdę chyba nigdy nie uda nam się poznać wszystkich sekretów, skrywanych przez Sztolnie RIESE, Kompleks Włodarz, czy właśnie fotografie ŚP. Filipa Rozbickiego. Nigdy nie przypuszczałam, że na bazie ludzkich przeżyć, na bazie klisz, które zyskały "drugie życie", uda się stworzyć przedstawienie, które w warstwie wizualnej, muzycznej, aktorskiej przede wszystkim- spróbuje przybliżyć nam, jakie życie wiedli mieszkańcy Gminy Walim i- co wiem, że może zabrzmieć nieco powierzchownie- jakimi ludźmi byli. Oglądając w internecie zdjęcia z premiery, mającej miejsce 11 listopada, odruchowo pomyślałam, że jest to spektakl bardzo minimalistyczny, skromny, a zarazem poważny i niejako oczarowujący- dzięki wykorzystanym kliszom, które jako główny motyw przewodni, jaka cała inspiracja Pani Martyny Majewskiej w tworzeniu "Polska 120", wprowadzić miały widza w stan refleksji. A jak to wyglądało w rzeczywistości? Czy owa refleksja, zatroskanie o losy walimskich rodzin i zaduma nad powojennym życiem tego małego miasteczka, odnalazły w niej swoje odzwierciedlenie? 
Spektakl rozpoczął się z lekkim poślizgiem czasowym, jednak nie był to poślizg na tyle duży, by móc odczuć dyskomfort. A kiedy już rozpoczął się na dobre, czułam- muszę przyznać-lekki niepokój. Rozbrzmiała muzyka, następnie w sali, po różnych jej stronach- pojawili się aktorzy. Dominującym kolorem w ich kostiumach była spokojna, stonowana biel. Później zrozumiałam, dlaczego akurat ta barwa została wybrana, jakie miała znaczenie i co oznaczały poszczególne stroje osób występujących. Z początku nie wiedziałam, czego mam się spodziewać. Zwartej fabuły z fikcyjnymi postaciami, opowiadającymi historię prawdziwą, choć (jak zostało później powiedziane widzom), momentami nieco podkoloryzowaną i wyolbrzymioną, czy może w 100% autentycznej, opowiedzianej w sposób patetyczny i wyniosły. Bardzo miło się zaskoczyłam. Bohaterowie, których mieliśmy okazję poznać, byli pewnego rodzaju "personifikacjami", jeśli mogę tak to nazwać a jednocześnie- nieżyjącą już ludnością z różnych stron świata, która po II wojnie światowej, przybyła do Walimia. Z różnych powodów. Mogłoby się wydawać, że każdy z nich był z zupełnie innej bajki. Aczkolwiek, jeżeli to właśnie to małe miasteczko na południowym-zachodzie Polski wybrali- musiało ich coś łączyć. I tak- jedna z postaci odgrywała rolę "Wojny", inna "Panny Młodej", kolejna "Młodej dziewczyny", a jeszcze następna "Zawadiackiej Panienki". Każda z nich, była zupełnie różna, a piosenki, które wykonywały, tworzące zdecydowaną większość występu, opowiadały różnorakie wydarzenia, tworzące spójną, dającą pewien "Obraz powojennego Walimia"- gdy połączyć je w jedno. Postacie kobiece, charyzmatyczne i świetnie odegrane przez Annę Jezierską, Katarzynę Kłaczek, Joannę Kowalską, Bożenę Oleszkiewicz i Patrycję Rojecką, oprócz bardzo dobrego wokalu, nadającego śpiewanym przez nie piosenkom- intensywnie odczuwalny ładunek emocjonalny, pokazały świetny kawałek aktorskiego warsztatu. Nie wiele bladziej, wypadli panowie- Paweł Kuźma i Paweł Pawlik, którzy świetnie sprawdzili się w rolach stricte komediowych. Aktorzy mieli dobry kontakt z widownią, a liczba interakcji pomiędzy widzem- a aktorem było spora, ale nie przesadzona. I tu dochodzimy do jednej z podstawowych zalet "Polska 120". Tematy wojny, śmierci, czasy brutalne, okrutne dla wszystkich ludzi, którzy doświadczyli ich ciężaru na swoich barkach. Może się wydawać, że o tych sprawach nie da się mówić inaczej, niż z powagą właśnie. Jednakże, wszyscy dobrze wiemy, że teatr rządzi się swoimi prawami. Dlatego też, daje nam on poznawać pewne sytuacje z różnej perspektywy, oferując  pewną swobodę w ich ocenie i interpretacji. Tak jest właśnie w przypadku omawianego spektaklu. Zatem, znajdziemy tu niemal wszystko. Momenty radosne, podsycone pogodnymi, kokieteryjnymi pieśniami, ale też chwile grozy. Historie ludzi ukrywających się przed gniewem "Wojny", ludzi pracujących w Zakładzie Lniarskim, ludzi uciekających- z jedną koszulą, parą spodni i w parze butów. Był to ich jedyny dobytek. Piosenki wykonywane właśnie w tym przygnębiającym tonie, niejednokrotnie doprowadzały mnie do wzruszenia. Jestem osobą młodą i absolutnie nie mam prawa, aby znać czasy, które zostały nam opowiedziane. Mogąc jednak poznać choć namiastkę tego, co czuli moi i nie tylko moi pradziadkowie- momentalnie doceniłam to co mam. "Polska 120", kontrastowo balansując pomiędzy humorem, a powagą, odsłaniał przed nami kolejne karty Walimia w czasach powojennych. Dzięki temu, dowiedziałam się, że owe czasy bywały zarówno radosne, pełne nadziei i wzajemnej miłości względem siebie, ale też smutne- którym towarzyszyła bieda i ciągła obawa. Aktorzy spektaklu, w  trakcie jego trwania, częstokroć snuli trafne wnioski. Była mowa m.in o pomocy w polu- sąsiad-sąsiadowi, kinie "Wrzos", które w czasach swojej świetności, było oblegane przez spragnioną niesamowitych wrażeń ludność. Słuchając jednego z aktorów, przytaczającego historię tego kina, pomyślałam sobie, że dawniej, ludzie bardziej lgnęli do sztuki, chcąc ją poznawać bezustannie. A teraz- ludziom wydaje się, iż wiedzą i widzieli już wszystko, i żaden teatr, kino, czy książka- nie są im potrzebne do szczęścia. Oczywiście to tylko moja opinia, z którą każdy ma prawo się nie zgodzić. Wracając na moment do piosenek, które dane nam było usłyszeć. Ogromne oklaski, należą się muzykom:  Żenię Betlińskiemu, Grzegorzowi Piaseckiemu, Michałowi Bockowi, Dawidowi Majewskiemu i Bartkowi Miarce, którzy nadali widowisku niezwykły klimat. Myślę, że to dobry moment, na przytoczenie fragmentu wiadomości od Pani Martyny Majewskiej, który może nieco naświetli nam pełne znaczenie piosenek dla tego przedstawienia.
"Szanowni Państwo
W spektaklu "Polska 120" śpiewamy bardzo szczególne piosenki. Powstały one na podstawie wspomnień o osobach,. które dawno temu sfotografował pochodzący z Walimia organista i fotograf- Filip Rozbicki. Gdyby nie jego zdjęcia, nie byłoby tego przedstawienia. Przez ostatnich kilka miesięcy próbowaliśmy dotrzeć do ludzi, którzy rozpoznali się na odnalezionych w Walimiu 120 starych kliszach. Niestety wielu z tych osób nie ma już wśród nas.
Rozmawialiśmy z ich dziećmi, rodzinami, wnukami, sąsiadami i znajomymi, ale na pewno nie udało nam się dotrzeć do wszystkich...
W Waszych emocjach najważniejsze były dla nas emocje. To one przemówiły do nas silniej niż fakty. Uznaliśmy, że tylko dzięki muzyce może udać się nam oddać to co odkryliśmy...
Powstała piosenka o wojnie, o Białym Misiu, o dancingu Relaks, o hucznym weselu, o naszych Niemcach...
I wiele innych. Powstała też piosenka o tym dlaczego miasteczko Walim omijają burze (to podobno jest prawda!)"
Skupmy się więc na człowieku, dzięki któremu, jak powiedziała Pani reżyser- powstał cały spektakl. A raczej dzięki dwojgu ludziom. Historykowi- Panu Łukaszowi Kazkowi, który odnalazł klisze i posiadaną wiedzę przekuł w konsultacje historyczne dla twórców spektaklu. Jest jeszcze on- Filip Rozbicki. Żołnierz 1. Armii Wojska Polskiego, uczestnik walk o Berlin, ale też jak dowiedzieliśmy się wcześniej- organista i fotograf. Jego klisze, przedstawiające Walim z lat 1947-1959, ukazywane nam praktycznie bez przerwy na projektorach, przepięknie wtapiające się w aparycje aktorów, pokazywały obiekty i ludzi, których już nie ma, ale dzięki fotografiom pana Rozbickiego, na nowo zagościły w naszych sercach. Uważam, że spektakl sam w sobie jest jak najbardziej zasłużonym hołdem dla Pana Rozbickiego i gdyby dane mu było ujrzeć to widowisko, z pewnością w jego oku zakręciłaby się łza wzruszenia. Wiecie, skąd pojawiła się we mnie pewność, że ten spektakl był wart tego, by na niego pójść? Moja Mama- oglądając go- miała łzy w oczach. Klisze, nadały "Polsce 120" pewnej niepowtarzalności. Bez nich, to przedstawienie nie byłoby tak wartościowe, a kto wie, czy w ogóle by powstało...
Występ przekazywał masę mądrości życiowych, które istotne i celebrowane przez mieszkańców Walimia kiedyś- są tak samo aktualne dzisiaj i każdy- bez względu na swoje przekonania, zainteresowania i podejście do życia- powinien je stosować w swojej codzienności. Po spektaklu czułam niedosyt- chciałam wiedzieć więcej i więcej. I jestem pewna, że przy najbliższej okazji, podpytam swoich dziadków o pewne nurtujące mnie kwestie. To niesamowite, jak jedno przedstawienie, potrafi wpłynąć na człowieka. To niesamowite, jak kultura w ogóle- wpływa na człowieka. Jak go buduje, wzbogaca, kształtuje. Jest jak terapia dla ducha, którą możemy stosować każdego dnia, w zależności od swoich potrzeb. 
A zatem podsumowując, z całego serca pragnę Wam polecić spektakl muzyczny "Polska 120". Jest to piękna, mądra opowieść o powojennych czasach mojej "małej ojczyzny", która wzrusza, raduje i przypomina, by cenić swoje życie. Chylę czoła przed ŚP. Panem Filipem Rozbickim, żałując, że nie ma go już wśród nas, a jednocześnie czując radość, że to właśnie dzięki jego fotografiom- otrzymaliśmy prawdziwe aktorskie widowisko wizualno-muzyczne, o którym nie zapomnę przez długi czas. Jeżeli ciekawość Was zżera, a mam nadzieję, że owszem, będziecie mieli jeszcze kilka okazji do obejrzenia spektaklu: w Wałbrzychu, Jedlinie-Zdroju i Głuszycy. Uwierzcie mi, że warto.

Fan(t)a(s)tyczna Recenzentka ♥

środa, 9 listopada 2016

Kłopoty to męska specjalność


Kłopoty to męska specjalność
Autor: Charles Bukowski
Wydawnictwo: Noir Sur Blanc
Data wydania w Polsce: 2004

Na wstępie wyjaśnijmy sobie pewną zawiłość. Kocham Bukowskiego. Mimo, że był alkoholikiem. Mimo, że potrafił poniewierać swoją kobietą przed okiem kamery. Mimo, że na swoich spotkaniach autorskich, wręcz "domagał" się donoszenia sobie procentowych trunków. Mimo, że potrafił powiedzieć do przypadkowej osoby przybyłej na owe spotkanie: "Zaraz skopię ci tyłek." (wersja łagodna, dla ludzi o słabych nerwach). Mimo, że (jak wynika z relacji jego dobrego przyjaciela), był w stanie zdjąć z siebie dolną część ubioru i paradować po mieście, ze swoim przyrodzeniem na wierzchu, strasząc kobiety, małe dzieci i spędzając sen z powiek policji, z którą niejednokrotnie, popadał w konflikty przez swoje cudaczne "wybryki"- co wielokrotnie znajduje swoje odzwierciedlenie w różnych dziełach Bukowskiego. Mimo, że miał kochanek na pęczki. Mimo, że był kimś, kogo można nienawidzić i wówczas- pisarskie zdolności i szczerość w przekazywaniu emocji przestaje mieć znaczenie. Kocham go za tę właśnie szczerość, którą operuje w swoich książkach- czy to powieściach "Holywood", "Kobiety", "Factotum", tomy poezji "Noc waniliowych myszy", czy zbiory opowiadań "Najpiękniejsza dziewczyna w mieście", "Na południe od nigdzie" i wytwór o dość feministycznym tytule "Kłopoty to męska specjalność", którymi się dzisiaj zajmiemy. "Kłopoty..." to ósmy w kolejności wydania zbiór opowiadań Bukowskiego, poświęcony miłości, alkoholizmowi, raptownym wzlotom i bolesnym upadkom bohaterów, mającym swoją rodzimą premierę w 1983. Po raz kolejny pojawia się tu alter-ego Bukowskiego w postaci Henry'ego Chinaskiego- inteligentnego kobieciarza, pisarza- alkoholika, który mogłoby się wydawać sukcesywnie i w najlepsze uprawia swoją gramofonie. Personę Chinaskiego mogliśmy w pełni podziwiać m.in w powieści "Kobiety". Bukowski, przez laty zgrabnie manewrując potencjałem tej wykreowanej, autobiograficznej postaci, dawkował nam wszelkie emocje związane z nią, częstokroć ustępując miejsca innym, równie barwnym człekom. Gama osobliwości w "Kłopotach.." jest wręcz ogromna. Mamy tu osowiałego, schorowanego, wypalonego poetę-erotomana, parę skandynawskich, praskich alkoholików- artystów, młokosów z niedojrzałymi fantazjami seksualnymi. Choć prawda jest taka, że nie można ich aż tak jednoznacznie scharakteryzować, bowiem każda postać, (a jest ich bardzo wiele) -posiada niepowtarzalny charakter. I...być może nie uwierzycie, ale w omawianym zbiorze, Bukowski poruszył nawet bardzo trudną, przygnębiającą kwestię molestowania dzieci. Byłam w szoku. Między innymi przez moim zdaniem kuriozalne przedstawienie sytuacji "po fakcie", jeżeli mogę tak to ująć. Nie mam pojęcia, jaki demon siedział w głowie tego człowieka w trakcie pisania tegoż opowiadania. Żadne słowa nie opiszą szoku, jaki przeżyłam po lekturze tej sześciostronnej "masakry". "Nie byle jaki kac" to właśnie jedno z tych opowiadań, w którym Bukowski nie próżnował. I stworzył coś, co za każdym razem przyprawia mnie o obrzydzenie, a jednocześnie fascynuje. Niesamowite...
Skupmy się na dalszych, pozytywnych aspektach "Kłopotów...". Przede wszystkim i co warto podkreślić- Bukowski był autorem o niesamowitej wyobraźni i choć sceptycy mogą odnieść wrażenie, że jego dzieła są w większości przypadków tym samym, powielanym schematem picia, uprawiania seksu  i wszechobecnego braku ładu- ma to swój urok. Surrealizm, który pozwala na traktowanie tych opowieści równocześnie z przymrużeniem oka i pewną dozą humoru oraz z poczuciem, że dzięki nim uda nam się wzbogacić intelektualnie. Będąc inteligentnym- wyciągnąć coś dla siebie z tego posiedzenia.Czymś, co cieszy, ponieważ to kolejny charakterystyczny element w twórczości Bukowskiego- jest dosadność i prostota, jakimi napisany jest recenzowany zbiór opowiadań. Autor, "prosto z mostu" potrafi nam zakomunikować, że dany bohater jest "gruby, tłusty, obleśny, cuchnący". Nie musimy się z tym zgadzać, lecz zaakceptować i zrozumieć, że Bukowski właśnie tak postrzegał stworzone przez siebie postacie- jako brzydki, niechciany, nieszczęśliwy margines społeczeństwa, do którego sam w pewnym sensie zawsze przynależał. A co zaskakujące zarazem, mimo tego sprawcy naszych tytułowych "kłopotów", są biegli w wyrażaniu swojego zdania, nie boją się niczego. Są barwni, różnorodni, często zabawni, a jeszcze częściej żałośni w tym co robią. Dostanie w zęby w kolejnej odwiedzonej spelunie, to dla nich przyjemność i moment na rozładowanie się, problemy w długoletnim pożyciu małżeńskim- chleb powszedni, z którym umieją poradzić sobie w niekonwencjonalny, że tak to ujmę sposób, życie polegające na nic nie robieniu- najlepsza rozrywka. Bohaterowie zepsuci. Bohaterowie błyskotliwi. Bohaterowie różni. Starcie pomiędzy płcią piękną, a Nimi. Starcie ludzi biednych i bogaczy.
Zostawmy na moment założenia fabularne i skupmy się na okładce, która choć na pierwszy rzut oka niepozorna- może kryć za sobą jakieś głębsze przesłanie. Mimo, że w tytule, jak i w każdym z opowiadań, prym wiodą "mężczyźni", tak okładka przedstawia nam postać kobiecą. Nieco zniekształconą, prostą, bez krzty detalu, niepełną. Jedyne, co posiada to falowane włosy, różowe usta i jedno oko. Być może miało to ukazać rolę przeciętnej, amerykańskiej, choć nie tylko- kobiety w tamtych czasach. Coś, co jest również warte uwagi, to swego rodzaju "kręta droga", formująca się z "włosów" kobiety. Może to oznaczać ciężką, męską wędrówkę do poznania jej wnętrza, zrozumienia mechanizmu funkcjonowania wszystkich dam lub też odwrotnie- poznania modelu funkcjonowania facetów. Cóż, zważywszy na nietypowe relacje, panujące między co po niektórymi bohaterami, taki zabieg artystyczny zaczyna mieć sens.
Opowiadania są zazwyczaj krótkie, od sześciu do kilkunastu stron, co w drugim przypadku i tak występuje jako rzadkość. Dzięki temu je wszystkie czyta się sprawnie i dość przyjemnie, choć nie ukrywam, że momentami z pewnym rozżaleniem. 
Opowiadania Bukowskiego posiadają pewna specyfikę. Większość bowiem, o ile nie wszystkie, wydają się być pisane "na odwal się", nie starannie. Osoby nie obeznane w twórczości Bukowskiego, konfrontując ze sobą dowolny rozdział powieści autora z jego opowiadaniem, może wysnuć wnioski, że autor dużo lepiej sprawdza się w pisaniu długich, zwartych fabuł. Bo choć to opowiadania obrzydliwe, przepełnione sarkastycznym poczuciem humoru i dosadnością, czytając je można odnieść wrażenie, że autor mógł bardziej zaszaleć, rozwijając co po niektóre wątki, wzbogacając historie o pewne zwroty akcji, nie ograniczając ich jedynie do wymiany kilkunastu dialogów, którym momentami brak polotu. Rozumiem, że takie było założenie Bukowskiego, ale czytając np. "Listonosza", "Z szynką raz", czy chociażby opowiadanie "Ten Drugi" lub "Śmierć Ramona Vasqueza", nie umiem wyzbyć się myśli, że Bukowski nie pokazał pełni swoich możliwości i wachlarzu w tym zbiorze opowiadań. Czuję się tym faktem zawiedziona, gdyż znając twórczość mojego ulubieńca, wiem iż był on w stanie operować zarówno wyszukanym, bogatym słownictwem, jak i prostymi, nietuzinkowymi stwierdzeniami. Oczywiście wady o których wspominam, nie przekreślają "Kłopotów...", czyniąc z nich raczej wytwór przeciętny- jak na Bukowskiego-dodam. Zawiera on bowiem w sobie kilka perełek, takich jak opowiadania "400 kilo", "Wielki Poeta", "Głowa", "Jak być publikowanym", a także kilka słabszych pozycji oraz parę "przeciętniaków", które czytało się przyjemnie, acz bez większego zaskoczenia. Podsumowując tę niełatwą i wyboistą "ścieżkę" po "Kłopotach", dochodzę do wniosku że dla fanów i fanatyków twórczości Bukowskiego, są one pozycją obowiązkową. I to bynajmniej nie dlatego by móc swobodnie wypowiadać się o tym tytule, bo wypada to znać, bo to Bukowski w dobrej formie, operujący ciętym językiem i różnorakimi frazesami, które warto pamiętać, a tylko po to, by mieć tę niepowtarzalną możliwość poznania swojego ulubionego autora z nieco innej perspektywy. Ani gorszej, ani lepszej. Po prostu niezmiennie dobrej, z lekkim zawiedzeniem z mojej strony.

Fan(t)a(s)tyczna Recenzentka ♥

piątek, 21 października 2016

Soul Eater Tom #1


Soul Eater Tom #1
Gatunek: shōnen, ecchi, akcja, przygoda, życie szkolne
Scenariusz i ilustracje: Atsushi Ohkubo
Wydawnictwo: JPF (Japonica Polonica Fantastica)
Data wydania w Polsce: 2012 rok (kolejne tomy wciąż wychodzą)

W zeszłym roku japoński rynek komiksów zadrżał z przestrachem, bowiem oto One Piece- sztandarowe, kultowe, legendarne dzieło mangowe, ku zaskoczeniu wielu fascynatów serii, jak i samego jej autora- Eiichiro Ody, sprzedała się w nakładzie niemalże dwukrotnie mniejszym, niż w latach poprzednich. Jak się jednakże później okazało, nie wpłynęło to na przodowanie mangi Ody w rankingach i One Piece, wciąż cieszy się niesłabnącą popularnością. Muszę przyznać, że gdy dotarła do mnie ta informacja, pomyślałam sobie, że absurdem jest, aby w Japonii- rodzimym kraju czarno-białego komiksu, sprzedaż mogła spaść tak drastycznie. Czyżby Japończycy stali się aż tak leniwi?Odpowiedź na tę bolączkę, również widoczną wśród polskich czytelników jest jedna- obecnie każdą mangę możemy bez przeszkód czytać w internecie, ba- możemy wyprzedzić fabułę polskich wydań i zakończyć przygodę z tytułem w kilka dni. Sprawa ma się nieco inaczej, gdy znajomość angielskiego lub japońskiego jest u nas wątpliwa...
Wiadomość o spadku sprzedaży mangi shōnen nie pozostawiła złudzeń, co do "przejedzenia się" nią. Dragon Ball, Naruto, Bleach, czy One Piece właśnie, przez lata kierują się podobnymi, utartymi schematami: walki, przemiana głównego bohatera, przyjaźń, poświęcenie, super moce, super sajany, magiczne owoce- do obrzydzenia. Nie ujmując im klasy i fenomenu, posłużę się tu prostą, a zarazem trafną myślą "co za dużo, to nie zdrowo".
Lecz w roku 2004, w Japonii, pojawił się On. Soul Eater. Manga autorstwa Atsushiego Ohkubo, który debiutował wówczas, wcześniej publikując swoją pierwszą pracę w formie trzech one-shotów. Nie minęło wiele czasu, a Soul Eater na stałe zagościł w magazynie  „Monthly Shōnen Gangan”. W Polsce pierwszy tom ukazał się w roku 2012, nakładem wydawnictwa Japonica Polonica Fantastica- pioniera w wydawaniu shōnenów i dobieraniu tytułów co do gustów czytelników i...nie cieszył się przychylnością. Na podstawie komiksu, powstała seria anime, licząca sobie 52 odcinki, spójna z mangą tylko do pewnego momentu. Ale zacznijmy od początku, skupiając się na samej wersji papierowej.
Szkoła Zawodowa dla Broni i Władających Broniami. Położona gdzieś w okolicy Nevady w Ameryce. Uczęszczają do niej wyżej wspomniane "bronie", czyli ludzie z umiejętnością przeistaczania się w różne narzędzia walk- kosy, pistolety, wyrzutnie i.t.p. Ich władający dążą do zmiany swojego towarzysza walk w "death scythe'a"- najsilniejszą broń, mającą służyć Dyrektorowi placówki- Śmierci. By to uczynić, muszą zebrać 99 ludzkich dusz i jedną duszę Wiedźmy. Brzmi dziwnie, jak na początek, prawda? 
Tomik zaczyna się dość wymownym cytatem, by błyskawicznie przejść do rozwoju fabuły. Poznajemy kilka znaczących dla niej postaci, każde jak gdyby z innej bajki. Mamy tu Black Stara- narwanego skrytobójce, władającego Tsubaki- jego kompletnym przeciwieństwem. Makę oraz Soula- szkolną prymuskę i utalentowanego, nieco powściągliwego, flegmatycznego muzyka, a także Death The Kida- syna Śmierci oraz siostry- Liz i Patty, bronie- pistolety. Przez ponad 200 stron pierwszego tomu śledzimy ich potyczki z różnorakimi wrogimi siłami i można powiedzieć, że początek historii nie wnosi zbyt wiele. Dowiadujemy się mało, a tomik jest momentami wręcz nużący. Znajdziemy w nim jednak troszkę elementu ecchi. Troszkę ze względu na oznaczenie wiekowe 15+. Po jego przeczytaniu, chcąc nie chcąc można się zniechęcić do całej serii, mimo tego jednak, tomik jest bardzo dynamiczny, bogaty w walki i lekkie, dobrze przetłumaczone dialogi. Pan Paweł Dybała, jak zawsze "odwalił kawał dobrej roboty", tłumacząc Soul Eatera w sposób bardzo przystępny. Postacie mówią płynnie, młodzieżowo, a zatem stosownie do swojego wieku. Wszystkie japońskie onomatopeje są wyczyszczone i przetłumaczone. W tłumaczeniu nie doszukałam się żadnych literówek. Cieszy obecność słowniczka na końcu tomu, w którym Pan Dybała porusza kwestie ogólne tłumaczonej mangi, imiona postaci, nazwy technik walk i broni. Dużym atutem Soul Eatera jest uwidoczniona groteskowość, ukazanie komizmu sytuacji, absurd i surrealizm, panujące w świecie przedstawionym- w tym przypadku mieście Death City. Znajdziemy tu każdego- szalonego, uzależnionego od sadystycznych eksperymentów Profesora, mieszkającego w odosobnieniu, Zombie, wcześniej wspomniane Wiedźmy, którzy przedstawieni przez Ohkubo, potrafią zaciekawić. Wszystko to zasługa kreski, którą się teraz zajmiemy. Krajobrazy, dalsze plany i sceny walk, wyglądają dziko oraz zaskakująco. Ogląda się je z dużą przyjemnością. Trochę gorzej jest już z fizycznym aspektem naszych bohaterów. Proporcje ich ciał, bywają doprawdy zaburzone, a mimiki zdają się być bez wyrazu. Twarze niektórych postaci wyglądają kanciasto, jakby autor był przez kogoś poganiany w trakcie rysowania i zrobił to na "odwal się". Nie traktuję tego jednak jako wady tomiku, ponieważ jest to charakterystyczne w kresce Ohkubo, ponadto na przestrzeni kilku tomów ewoluuje ona w znacznym stopniu-ku dobremu, nie utraciwszy pewnej urokliwej charakterystyczności. Dostrzegam dość sporo podobieństwo, pomiędzy kreską Atsushiego a Tite Kubo- autorem Bleach'a. Co uważniejsi czytelnicy, zauważą w Soul Eaterze wiele nawiązań do popkultury zachodniej, innych dzieł mangowych, a nawet motyw krzyża, wykorzystany w kontekście wiary chrześcijańskiej. Fani czarnego humoru będą Soul Eaterem zachwyceni. Specyficzny humor, nie do końca jest jednak ratunkiem dla pewnych niedociągnięć tomiku. Kilka błędów logicznych jest nie do ścierpienia, podobnie jak odczuwalna przeze mnie przez cały okres czytania myśl "W sumie, to bez sensu. Zaraz wszystko rozwiąże się samo.". Nie czułam napięcia ani podekscytowania, nie miałam wrażenia, że potyczki Maki, Soula, Black Stara, Tsubaki, Kida, Liz i Patty, są czymś zapierającym dech w piersi. Mówiąc kolokwialnie "miałam ich gdzieś".
Nie zmienia to jednak faktu, że fundamentem Soul Eatera są postacie właśnie- jeden z lepszych aspektów omawianej mangi. Dlaczego? Ponieważ każda z nich, mimo reprezentowania wtórnego, powielanego schematu, potrafi być szalenie ciekawa, rozbawiać do łez, a czasem wzruszyć swoją heroiczną wolą walki, niewidoczną jeszcze z początku historii. W kwestiach samego wydania, de facto nie ma za co wymierzać klapsów. Mały format mangi 120 x 170- mm jest poręczny i z łatwością można go wszędzie ze sobą zabrać, smuci natomiast brak obwoluty, skutkiem czego tomik jest podatniejszy na zniszczenia. W przypadku posiadanego przeze mnie wydania, w dwóch miejscach doszło do rozklejenia się książki- jednakże bardziej z mojego braku ostrożności, niżeli błędu drukarni. 
Podsumowując, pierwszy tom mangi Soul Eater jest swoistym, acz zdradzającym nie wiele i miejscami nudnawym- wprowadzeniem do historii. Rzuceni w wir dynamicznych wydarzeń, obserwujemy poczynania "raczkujących" jeszcze bohaterów, z pewnym odczuwalnym niedosytem, dozą goryczy, że nie otrzymaliśmy więcej ciekawszych zwrotów akcji. Jak jednak mówi przysłowie "apetyt rośnie w miarę jedzenia", więc myślę, że mimo tych wszystkich wad pierwszej części, warto jest sięgnąć po kolejne, dać szansę tej mandze, która w dzisiejszym zalewie tasiemców-shōnenów, przyprawiającym o zawrót głowy, jest w stanie przekazać nam coś świeżego i intrygującego. Wydaje mi się, że nie należy zniechęcać się do niej po pierwszym tomie, gdyż autor jeszcze niejednokrotnie nas w niej zaskoczy...

Fan(t)a(s)tyczna Recenzentka ♥

Kilka słów wstępu, czyli co to w ogóle jest?

Witam Cię serdecznie, drogi przybyszu. Cieszę się, że udało Ci się wygospodarować chwilę czasu, by zanurzyć się w czeluściach tegoż oto bloga, poświęconego recenzjom mang i książek- czyli w moim rozumieniu, tego samego, tylko w innej formie. Nazywam się Patrycja i mam 16 lat. Pasjonuję się teatrem, Konkursem Piosenki Eurowizji, coachingiem i rozwojem osobistym, a od niedawna- polityką i językami obcymi. Jak zatem widać, posiadam wiele zainteresowań. Dlatego też, tematyka bloga nie wzięła się znikąd, wszak odkąd pamiętam- zawsze uwielbiałam czytać książki, czy oglądać telewizję. Dodatkowo, w styczniu 2013 roku, doszła do tego zastawienia fascynacja japońską animacją, zaś w grudniu 2015 roku i "literaturą", jak również samym krajem kwitnącej wiśni. Na co dzień słucham wszystkiego- począwszy od muzyki musicalowej, czy hard rocka (Sabaton, Lordi) , skończywszy na współczesnej muzyce popularnej (Mika, Lady Gaga, Ariana Grande). Wielokrotnie słyszałam, że mój gust muzyczny jest niespotykany, ale sądzę, że to niezaprzeczalna zaleta. Na tym blogu, co jakiś czas, będą pojawiać się recenzje mojego autorstwa. Nie zawsze przychylne, często mocno subiektywne i krytyczne, lecz zawsze- całkowicie szczere. Recenzje pojawiać się będą nieregularnie- w zależności od mojego wolnego czasu, chęci i szeroko rozumianej "weny twórczej". Rzecz jasna, nie chcę się bawić w eksperta, którym zresztą nie jestem, a jedynie wyrazić swoje zdania na omawiany temat w możliwie przestępny i prosty w odbiorze sposób. Pisanie traktuję jak hobby, mój sposób na "wyżycie się", więc nie spotkacie tu zawiłej terminologii i wymądrzania. Obiecuję jednak, że skutecznie zachęcę, lub też zniechęca Was do danego wytworu ludzkiej wyobraźni i postaram się to zrobić w iście ciekawym stylu. Będzie mi bardzo miło, jeżeli zostawicie po sobie jakiś ślad, w postaci komentarza. Chętnie podyskutuję, wysłucham konstruktywnej krytyki. Pamiętajcie, że nie musicie się ze mną zgadzać, coś może się Wam nie podobać. Lecz właśnie od tego jest dyskusja- by wzbogacając siebie, poznać różne opinie na dany temat. Dziękuję, jeśli dotrwaliście do końca. Do zobaczenia. :) 

Fan(t)a(s)tyczna Recenzentka ♥